.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Błędny strach



Rozdział VIII

- Nikki? Co tu się dzieje? – po piętnastu minutach do pokoju wpada przerażony Paul, nerwowo rozglądając się po pokoju. Zauważa mnie siedzącą na podłodze, przypalony dywan i przeciera oczy ze zdumienia. Pociąga mnie za ramię i siłą wyprowadza z pomieszczenia.
- Nic ci nie jest? Co to ma znaczyć? – mówi przyglądając mi się z każdej możliwej strony.
- Lampka nocna spadła ze stolika. Musiało się zrobić zwarcie i stąd ten mały ogień.
Staram się, by moje słowa były jak najbardziej wiarygodne. Widzę jak mięśnie twarzy Paula mocno się zaciskają. Całe szczęście, że udało mi się rozbić moją ukochaną lampę zanim tata wpadł do pokoju. Dzięki temu uniknęłam tłumaczenia chociaż z tego powodu.
- Mały ogień? Dziewczyno! Spaliłaś prawie połowę pokoju! Mogło ci się coś stać! – słyszę jak po schodach wchodzi zaniepokojona całą sytuacją Anabelle.
- Wszystko w porządku?
Niemal szeptem powtarzam wersję, którą wcisnęłam Paulowi, ale mam wrażenie, że Anabelle mi nie wierzy. Nie wydaje się jednak, żeby miała o swoich wątpliwościach powiedzieć ojcu za co jestem jej w duchu wdzięczna.
- Zaraz, zaraz. Czym ugasiłaś ogień?
No i tu właśnie moje dobre pomysły się skończyły. Za nic w świecie nie wymyśliłam dobrego wytłumaczenia na to, skąd w moim pokoju znalazła się gaśnica.
- Dostałam go od któregoś z gości podczas przyjęcia powitalnego. - No cóż, przynajmniej w tej kwestii nie kłamię. Widzę jednak, że ta historyjka nie ma prawa bytu i choćby tata ujrzał stado krasnoludków, wampirów i demonów nie uwierzyłby mi za żadne skarby świata.
- Dość tego – nakazuje gestem ręki, abym zamilkła, co natychmiast robię. Zadzwoń do Lisy, przenocujesz dziś u niej, a ja zajmę się tym wszystkim jutro.
          Posłusznie biorę z pokoju telefon i pakuję do torby najpotrzebniejsze rzeczy. Na dworze jest już ciemno, staram się więc to zrobić jak najszybciej. Wychodząc z domu ogarnia mnie dziwne uczucie. Stoję na przystanku autobusowym, by jakoś dostać się do centrum miasta, gdzie mieszka moja przyjaciółka. Wieje chłodny, ale całkiem przyjemny wiatr, czuję jak szczypie moje blade policzki. W pojedynczych domach świecą się jeszcze światła, choć większość jest już pogrążona w całkowitej ciemności. Cieszę się, że chociaż przystanek władze miasta oświetliły całkiem porządnie, tak, że w zasadzie zupełnie nie było się czego bać. Światła latarni padały szerokim łukiem, otaczając duży areał wokół niego.
          Kiedy wreszcie wsiadam do autobusu, zajmując miejsce na samym końcu, jak to miałam w zwyczaju, nieco zmarzniętymi dłońmi wyciągam komórkę i wybieram numer do Lisy. Streszczam jej krótko całą sytuację, choć czuję się niewyobrażalnie głupio, mówiąc o rzeczach, które w normalnym świecie nie powinny mieć miejsca. Jak na złość Lisy nie ma w domu, gdyż wybrała się wraz z rodzicami odwiedzić swoich dziadków. Przygryzam lekko dolną wargę. Nie mam pojęcia co teraz zrobić. Nie chcę wracać do domu i sprawiać ojcu jeszcze więcej problemów, a do Jamiego też nie mogę iść, ponieważ on również jest ze swoją dziewczyną. Postanawiam zatrzymać się na noc w jakimś hotelu, a rano wrócić spokojnie do domu. Przed tym decyduję się jednak jeszcze na moją ukochaną gorącą czekoladę w Rosa Caffee.
          Przekraczając próg kawiarni zauważam, że o tej porze są tu wyłącznie dwie osoby, nie licząc znajomej blondynki za barem. Jest pusto, a z radia płynie cicha i spokojna muzyka, która sprawia, że natychmiast się odprężam. Składam zamówienie i siadam przy jednym ze stolików, tyłem do wejścia. Głowę ciężko opieram na dłoniach. Nie potrafię sobie z tym wszystkim poradzić, a mam wrażenie jakby z każdym dniem sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej. Spoglądam uważnie na swoje ręce, obracając je w każdą stronę. Są ciepłe, powiedziałabym wręcz, że parzą, ale to nie jest żaden film science – fiction ani bajka, żeby działy się ze mną takie rzeczy! Resztki bladoróżowego manicuru, który wykonała mi Lisa przed wyjściem ze szpitala wyglądały okropnie, ale nie miałam ostatnio czasu by przejmować się czymś takim jak niedomalowane paznokcie.        
         Słyszę jak para za mną powoli zbiera się do wyjścia, dziękując za kawę. Zostałam sama, jednak już po chwili słyszę dźwięk małego, metalowego dzwoneczka, oznajmiającego kobiecie przy barze, że ma kolejnego klienta. Sięgam do kieszeni płaszcza, gdzie trzymam zwinięty list od Jacoba. Mam ochotę podrzeć go na drobne kawałki, by choć w ten sposób odrobinę sobie ulżyć i rozładować napięcie, jakie zbiera się we mnie od dawna. Czuję, że ktoś nade mną stoi. Bardzo wolno się obracam i kiedy moim oczom ukazuje się facet, przez którego tyle cierpię nie potrafię się ruszyć. Jakby ktoś przywiązał mnie do krzesła. On natomiast siada naprzeciwko mnie, w całkowitym milczeniu, z zaciśniętymi ustami, nerwowo mnąc czerwoną serwetkę narzuconą na stolik.
- Nicole… - zaczyna, a ja nie wytrzymuję i wymierzam mu siarczysty policzek. Ręka strasznie boli, ale w tym momencie jest to najlepszy ból jaki kiedykolwiek czułam. Szybko wstaję i nie czekając nawet na zamówienie wybiegam na ulicę. Nie obchodzi mnie co ma mi do powiedzenia. Jestem na niego cholernie wściekła.
- Nikki! Zaczekaj! – słyszę za sobą jego głos, ale nie przejmuję się tym i idę dalej, w kierunku najbliższego hotelu. Szybko mnie dogania, a kątem oka zauważam, jak wyciąga już do mnie rękę by mnie zatrzymać, lecz natychmiastowo ją cofa, jakby bał się, że mogę zareagować jeszcze gorzej.
- Wiem, że potrzebujesz odpowiedzi. Myślę, że mogę ci pomóc. – Na dźwięk tych słów zatrzymuję się na chwilę i posyłam mu mordercze spojrzenie. Jego oczy są całkiem zwyczajne – żadnych błysków, płomieni ani innych tym podobnych zjawisk. Przypatruje się chwilę jego skruszonej minie, po czym syczę tylko „dupek”, po czym natychmiast ruszam dalej. Oczywistością było, że chciałam go zapytać o wiele rzeczy, a potem móc nawrzeszczeć na niego i wyrzucić całą złość.
- Nicole, błagam. Mi też nie jest łatwo.
Nie wytrzymuję.
- Tobie nie jest łatwo?! – krzyczę, nie zwracając uwagi, że niektórzy ludzie na ulicy przypatrują się całej scenie. – Pomyślałeś chociaż przez chwilę co czuję ja? Bo jakoś mi się nie wydaje!
          Jacob nieco speszony, cichym głosem prosi, żebym się uspokoiła. Przywołuję się do porządku, nie chcąc wydzierać się na środku ulicy na tego kretyna. Momentalnie wszystkie emocje we mnie eksplodują i zaczynam płakać. Słone łzy spływają mi po policzkach, a ja nie potrafię ich powstrzymać. Ryczę jak małe dziecko. Jacob nie rusza się z miejsca, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Nieznacznie się do mnie przybliża, ale milczy i pozwala bym się wypłakała. Z kieszeni czarnej, skórzanej kurtki wyjmuje paczkę miętowych chusteczek i niezdarnie mi je podaje. Wygląda jakby bał się mnie dotknąć. Biorę jedną z nich i przecieram oczy, po czym opieram się o ścianę jednego z budynków. Jest strasznie zimna, ale nie przeszkadza mi to. Chłód jaki daje, pozwala mi się wziąć w garść.
- Lepiej?
Nigdy nie będzie lepiej – przemyka mi przez myśl, ale kiwam twierdząco głową. Słyszę dźwięk przychodzącej wiadomości.

Od: Lisa

Wiem, że nie chcesz tego słuchać, ale muszę ci to powiedzieć bo inaczej nie wytrzymam. Pamiętasz, mówiłaś mi kiedyś, że gdy spotkałaś tego całego Jacoba w kawiarni powiedział na końcu coś na F… Myślę, że chodziło mu o „Fuego”. Po hiszpańsku to znaczy ogień. To by miało sens. Proszę, uważaj na siebie. L.

Wiadomość w sumie mnie nie zdziwiła. Wątpiłam, czy cokolwiek związanego z tym człowiekiem może mnie jeszcze zdziwić. Biorę głęboki wdech i wolno wypuszczam powietrze.
- Jesteś gotowa porozmawiać?
- Tak.
- Możemy gdzieś usiąść? Chyba nie chcesz prowadzić tej rozmowy tutaj.
- Nie. Muszę zarezerwować hotel na noc, myślę, że znajdziemy tam jakąś restaurację. Jestem strasznie głodna. – Złość niemal całkiem już opadła, ale nadal boję się mu zaufać. Idziemy w milczeniu, tak jak za pierwszym razem gdy go spotkałam, a kiedy docieramy do Grand Hotel, rezerwuję pokój, odbieram kluczyk po czym ruszamy do restauracji znajdującej się na parterze. W środku panuje lekki półmrok, a z sali dobiegają jedynie ciche szepty  prowadzonych rozmów.   
       Restauracja może nie wygląda na pięciogwiazdkową, ale jest całkiem miła i przytulna. Stoliki przykryto krótkimi, białymi obrusami a na nich w wysokich wazonach postawiono po jednej róży. Teoretycznie skromnie, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. W tej chwili marzę jedynie by coś zjeść a przy okazji dowiedzieć się o co tak naprawdę tu chodzi. Siadamy z Jacobem przy stoliku, zamawiamy średnio wysmażone steki i wodę mineralną. Przez dłuższą chwilę milczymy, nie wiedząc od czego zacząć. W końcu chłopak się przełamuje i ostrożnie, jakby ważył każde słowo mówi to co powinien zrobić już dawno:
- Przepraszam. – patrząc w jego szare oczy, dostrzegam, że mówi to szczerze. Nieco więc łagodnieję, choć wciąż się go boję. – Wiem, że to wszystko cię przerasta, ale nie mogłem zrobić tego inaczej.
- Nie mogłeś? – przerywam mu. – Jasne że mogłeś. Mogłeś nie kłamać. To przede wszystkim. Naprawdę miałeś mnie za taką idiotkę?
Nieomal czuję jego zażenowanie.
- To nie tak… Nie miałem wyboru. To Oni mi kazali. Nie mogę Im się sprzeciwiać.
- Nie rozumiem? Jacy oni?
Jacob głośno wciąga powietrze i na chwilę przymyka oczy.Czuję, że za chwilę wszystko się wyjaśni.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Mała złośnica



Rozdział VII

          Uparcie wpatruję się w miejsce na czole, które wskazał mi tata, na którym widnieje dość ostry zarys blizny w kształcie litery „Y”. Przesuwam po niej dłonią. Nie boli, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała jakąś bliznę w tym miejscu!
- Szczerze sama dopiero teraz to zauważyłam – odpowiadam spokojnie, choć w środku każda cząstka mej świadomości ma ochotę krzyczeć.
         Szybkim krokiem zmierzam do kuchni, by zabrać się za przygotowanie zaczętego obiadu. Tata nadal stoi w tym samym miejscu, lecz po chwili kręci z niedowierzaniem głową i udaje się do swojego pokoju na końcu korytarza. Przez moją głowę przebiegają setki myśli. Doskonale wiem, gdzie widziałam już identyczną bliznę, a to nie zwiastowało nic dobrego. Po raz kolejny sprawa wiąże się w dziwny sposób z Jacobem. Drżącymi palcami wystukuję wiadomość do Lisy.

Do: Lisa
Wpadniesz po południu? Proszę. Możesz zabrać Jamiego.

          Długo nie muszę czekać na twierdzącą odpowiedź. Oboje wiedzą o tej sprawie dość dużo, by pozwolili mi na to spojrzeć z innej perspektywy i z większym dystansem. Może to tylko moja wyobraźnia płata mi figle. Podczas gotowania obiadu bardzo ostrożnie obchodzę się z ogniem i wszystkim co jest z nim związane. 

        W milczeniu spożywam zupę w samotności, bawiąc się jedzeniem. Nie potrafię nic przełknąć, bo zbyt bardzo się boję analizować to wszystko. Potrzebuję odpowiedzi, a nie kolejnych zagadek, których za żadne skarby nie potrafię rozgryźć. Słysząc dzwonek do drzwi natychmiast się podrywam, a kiedy widzę swoich przyjaciół odruchowo się uśmiecham. Zapraszam ich do pokoju na piętrze i wszyscy siadamy na łóżku. Lisa i Jamie przypatrują mi się dziwnym wzrokiem.
- Nie odpakowałaś jeszcze prezentów. – Jamie przerywa niezręczną ciszę, wskazując skinieniem głowy na leżące koło szafy pakunki. Na biurku ustawiłam natomiast bukiety kwiatów w kryształowych wazonach.
- Jakoś nie miałam do tego głowy.
Po raz kolejny zapada niezręczna cisza. Nieomal słyszę bicie mojego nowego serca. Kurczę. Brzmi to dość dziwnie. Ktoś musiał zginąć, żebym ja mogła żyć. Jakie to niesprawiedliwe.
- No dobra, gadaj co się dzieje? – Lisa poprawia się na łóżku podpierając rękami. Jej bujne, rude loki związane są dziś w wysokiego koka na czubku głowy. Przy uszach wypuściła pojedyncze pasma, które podkreślają jej kształt twarzy.
         Opowiadam im drżącym głosem o wszystkich swoich wątpliwościach i obawach związanych z wydarzeniami ostatniego tygodnia. Wysłuchują mnie bardzo uważnie, nie przerywając i nie zadając żadnych głupich pytań. Widzę napięte mięśnie twarzy u Jamiego, Lisa natomiast zachowuje stoicki spokój. Kiedy kończę mówić, otrzymuję pełno rad, by tak się tym nie przejmować, że wszystko w końcu samo się wyjaśni, a ja nie powinnam się denerwować. Bez względu na to, że moje serce jest już „zdrowe”. Dostaję od nich tak dużo wsparcia, ile nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Przyjaciele zostają ze mną do późnego wieczora, próbując jakoś odwrócić uwagę od tych zagadek i nieporozumień. Kiedy w końcu się zbierają, odprowadzam ich na dół, czekając aż Lisa ubierze płaszcz i buty. Jej chłopak nieśmiało się do mnie uśmiecha, tak jakby chciał mi o czymś powiedzieć, ale nie mógł. Czyżby i on coś przede mną ukrywał? Tego bym nie zniosła. Żegnam się z nimi i wędruje z powrotem do pokoju, skąd dochodzą dźwięki mojego blackberry. Na wyświetlaczu widzę zdjęcie Lisy z naszego wspólnego wypadu do kina kilka miesięcy temu, odruchowo więc odbieram.
- Zapomniałam ci powiedzieć.
Stoję zdezorientowana, nie bardzo wiedząc co ma na myśli.
- Pamiętasz kiedyś mówiłaś mi, że ten cały Jacob… - zaczęła, ale urwałam jej w połowie zdania.
- Nie chcę więcej o nim słyszeć. Chce zamknąć ten rozdział, zacząć żyć jak każda, zwyczajna dziewczyna, zakochać się, chodzić na imprezy i robić te wszystkie niedozwolone rzeczy, których do tej pory nie mogłam robić. Pozwól mi na to, okej?
-  Ale to może ci pomóc…
- Nie. Mam dość na dziś, Lisa, błagam cię. – odpowiadam i nie czekając na jej zgodę, rozłączam się.
To był naprawdę męczący dzień.

***

- Nicole! – z dołu rozlega się głos taty. Niepewnie podnoszę głowę i spoglądam na zegarek. Dwudziesta dwadzieścia. Musiałam przysnąć, szybko więc doprowadzam się do porządku, przeczesując swoje falowane brąz włosy i poprawiając nieco pogniecioną już koszulę. Schodzę na dół, jednak po drodze słyszę, że Paul nie jest sam. Ten dystyngowany śmiech…
- Nikki. Zjesz z nami kolację, prawda? – pyta Anabelle wesoło, urzędując w naszej kuchni wraz z tatą. Sprawnie kroi pomidory do sałatki, zupełnie jakby robiła to dzień w dzień.
- Zaprosiłem Bellę do nas w ramach podziękowań. Bardzo pomogła mi przy organizacji wczorajszego przyjęcia. Mam nadzieję że ci się podobało?
Nerwowo spoglądam to na tatę to na jego koleżankę. Bella? Nie sądziłam, że są ze sobą aż tak blisko. Paul wydaje się jednocześnie szczęśliwy i zawstydzony. Dawno nie widziałam go takiego.
- Podobało mi się. Dziękuję.
- Może chcesz nam pomóc? Mogłabyś podłączyć piekarnik?
Bardzo niepewnie patrzę w stronę gdzie jeszcze w południe zapałki same zapaliły mi się w dłoniach. Szczerze mówiąc nie mam najmniejszej ochoty robić tego po raz kolejny.
- Przepraszam, ale źle się czuję. Chyba pójdę wcześniej spać. – reakcja taty na moje słowa była do przewidzenia. Nieomal upuścił szklaną misę z warzywami, a w jego oczach widzę nieopisany strach.
- Nicole. Błagam. Powiedz, że to nie to co myślę. – szepcze, a mnie robi się strasznie przykro, że wybrałam ten sposób kłamstwa, by uniknąć spotkania w głupim ogniem. Nie chce go martwić.
- To nic takiego. Chyba się wczoraj przejadłam – dodałam, próbując obrócić całą sytuację w jako taki żart. Paul nieco się uspokaja i wraca do swoich zajęć.
- W razie czego będziemy na dole.
Już mam wychodzić, kiedy czuję na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Obracam się i widzę Anabelle, która podaje mi szklankę wody.
- Proszę. To powinno ci pomóc.
Delikatnie się uśmiecham w geście podziękowania po czym biorę duży łyk. Ma paskudny smak, ponieważ jest niemal gorąca.
- Nie mogłabym jednak dostać nieco chłodniejszej? Ta jest okropna i obawiam się, że niewiele pomoże na mój żołądek.
Anabelle wydaję się zbita z pantałyku.
- Wzięłam ją z lodówki.
           Prawie zachłystuję się tym co wypiłam. Mruczę coś w geście przeprosin i natychmiast wędruję na górę. No dobra. To już jest totalne przegięcie.
Szklankę kładę na biurku, tuż obok kwiatów. Pod wpływem impulsu siadam obok prezentów i zaczynam je rozpakowywać. Papier ozdobny miło szeleści podczas jego rozrywania. Kolejna porcja ramek ze zdjęciami moimi, Lisy i Jamiego, a do tego zestaw kieliszków. Czyżby uważali, że nadszedł czas na porządną imprezę? Uśmiecham się pod nosem, przeglądając kolejne pakunki, w których znajduję mnóstwo niepotrzebnych rzeczy od ciotek. Na koniec zostawiam sobie prezent od Jamiego. Jest bardzo ciężki, bynajmniej jak na osobę o mojej wątłej budowie. Ostrożnie pozbywam się wierzchniej warstwy prezentu, by dostać się do wysokiego, prostokątnego pudła. Otwieram je i momentalnie zanoszę się śmiechem, prawie tarzając się po podłodze. Tym razem przeszedł samego siebie. Nie mogę przestać się śmiać, jednak kiedy zaczynam to coraz bardziej analizować, ogarnia mnie przerażenie, a śmiech przeradza się w płacz.
          „Wydaje mi się, że przyda ci się ich takich więcej” – słowa przyjaciela dźwięczą mi w uszach, nie dając o sobie zapomnieć. Jak on mógł mi to zrobić… Jestem cholernie na niego wściekła. Kopię ze złości pudełko, w którym znajduję się gaśnica. Ten oto prezent zafundował mi Jamie.
Jego zachowanie w szpitalu… Nic nie rozumiem. Ale zmuszę go, żeby wszystko mi wyjaśnił, choćby nie wiem co. Krew buzuje w moich żyłach i nerwowo ściskam kulę papieru w dłoniach, zgniatając ją coraz bardziej. Jest mi strasznie gorąco, czuję, jak na moim czole pojawiają się kropelki potu a serce wali jak oszalałe. Zaczyna mi się kręcić w głowie, co tylko potęguje moje odczucia. Po chwili czuję dziwny zapach. Wydaje mi się doskonale znany, jednak dopiero po chwili uświadamiam sobie, że pochodzi z moich dłoni, w których zaczyna się palić zwitek papieru. Odruchowo odrzucam go na podłogę, jednak od razu zdaje sobie sprawę, że to było najgorsze co mogłam zrobić. Palić zaczyna się mój biały, włochaty dywan. Na początku bardzo powoli, jednak ogień szybko przybiera na sile. Nie mając pojęcia co zrobić, ani nie mogąc wydobyć z siebie głosu by zacząć krzyczeć o pomoc, kompletnie tym zaskoczona, łapię za gaśnicę od Jamiego, odbezpieczam i kieruję w stronę gdzie płomienie mają swoje źródło. Na szczęście udaje mi się prędko to ugasić. Otwieram okno by zapach spalenizny nieco uleciał, lecz nie wiem jak całą sytuację wytłumaczę ojcu. Za chwilę na pewno i tak tu przyjdzie, ponieważ dym zdążył się rozprzestrzenić po całym pokoju.
             Siadam skulona na podłodze, rycząc cicho, raz po raz ocierając łzy. Co się ze mną dzieje? Kto mi to w końcu wytłumaczy?

              Mimo wszystko, w duchu dziękuję Jamiemu za prezent.


_______________________________________________________________________

Z góry przepraszam, że dodany z takim opóźnieniem, jednak ostatnie dni, miałam dość pracowite i pełne wrażeń. Nie jestem do końca zadowolona z tego rozdziału.
                 Dziękuję bardzo Andro za ten wspaniały szablon. Jak wam się podoba? ;)

czwartek, 5 lutego 2015

Nieistnienie




Rozdział VI


- Nicole? Co się dzieje? Kto to jest?
- Co za cholerny kłamca! – syczę ze złości.-  Jak mogłam być taką idiotką!
- Wytłumaczysz mi wreszcie o co chodzi czy będziesz klęła, dopóki nie usłyszą cię wszyscy na dole?
Przekręcam laptopa w jej stronę, pokazując zdjęcie krótko ostrzyżonej blondynki.
- Nadal nie rozumiem o co chodzi. To Lilith Sparkson, w gazecie która leżała u ciebie w kuchni były jej zdjęcia sprzed kilku lat. Co ma wspólnego z kłamaniem?
Nerwowo zaciskam pięści i próbuję się nie rozpłakać.
- Jej zdjęcie pokazał mi Jacob, wtedy w kawiarni.
Lisa milczy, nadal nie do końca rozumiejąc chyba co właściwie usiłuję jej przekazać.
- Powiedział że to jego narzeczona, która zmarła w wyniku wypadku. Że nie może bez niej żyć.
Przyjaciółka lekko otwiera usta ze zdziwienia.
- Chcesz mi powiedzieć, że wmówił ci, że aktorka, która zmarła pięć lat temu jest jego narzeczoną? Głuptasie. Wszyscy ją znają.
- Widocznie nie wszyscy. – warczę zamykając komputer.
- To się zrobiło naprawdę pokręcone. Już wtedy uważałam go za psychola, ale teraz przeszedł samego siebie. Niech tylko spróbuje się do ciebie zbliżyć, to będzie miał do czynienia ze mną – ostatnie zdanie mówi podciągając rękaw satynowej bluzki, napinając mięśnie przedramienia i pokazując mi swoje chude bicepsy. Momentalnie zanoszę się śmiechem, a Lisa po chwili do mnie dołącza. To rozładowuje nieco napięcie, ale mimo to nie potrafię przestać o tym myśleć. Równie dobrze mógł mnie zaciągnąć w jakiś ciemny zaułek i coś zrobić. Na samą myśl robi mi się niedobrze.
            Jestem na siebie cholernie zła. Uwierzyłam komuś, kogo praktycznie nie znałam. Lisa obejmuje mnie troskliwie ramieniem i w tym momencie do kuchni wchodzi Jamie, wręczając mi ogromne i strasznie ciężkie pudełko, owinięte papierem w kolorze zieleni pachnącym jaśminem.
- Witaj w domu. – Lekko zakłopotany przeczesuje palcami swoją bujną czuprynę.
- Co to takiego? – śmieję się. – Czyżbyś kupił mi zapas czekolady na doła?
- Nie, to dość… specyficzny prezent. Wydaje mi się, że przyda ci się ich takich więcej. – zerka w stronę Lisy, ale widząc iż ta nie zwraca na tą całą sytuację najmniejszej uwagi, powoli do niej podchodzi, przytula i całuje w czoło. Wyglądają razem tak słodko. Chciałabym żeby i mnie ktoś traktował w ten sposób. Moje związki jednak były dość niedojrzałe, a faceci na których trafiałam okazywali się dupkami. Chore serce także nie stanowiło fajnego dodatku. Nie mogłam chodzić z chłopakami na imprezy, pić alkoholu, mimo iż byłam już po osiemnastce. Dodatkowo blizny na klatce piersiowej pozostałe po nieudanych operacjach nie pozwalały mi nosić bluzek z dekoltem. Do dziś pamiętałam dzień, w którym odważyłam się pokazać blizny, zakładając nową, ciemnoczerwoną koszulkę z logiem jakiegoś zespołu. Napotkałam się jednak wyłącznie z ciekawskimi spojrzeniami i niezbyt dyskretnymi pytaniami, które utkwiły mi w głowie tak bardzo, że postanowiłam iż nigdy więcej jej nie założę. Nie rozumiałam wtedy, jak ludzie mogą kogoś poniżać tylko z powodu blizn.
             Późnym wieczorem, gdy wszyscy goście już poszli, siedzę na swoim łóżku trzymając w rękach list od Jacoba, który wysłał mi w zeszłym tygodniu. Moja złość nieco już opadła, mimo to nie potrafię przestać się tym przejmować. Czuję się jak małe, bezbronne dziecko, które nie rozumie jeszcze do końca świata. Spoglądam na drewnianą szafkę przy łóżku, na której leży szkatułka, którą dostałam od dr Wolfa. Kolejny element układanki, niepasujący do niczego. Mam jednak pewien pomysł, który zamierzam zrealizować następnego dnia.


***


      Gdy tylko tata wychodzi do pracy, ubieram się w czarne, przylegające rurki, błękitną koszulę oraz zakładam wisiorek, który dostałam kiedyś od mamy na urodziny. Połyskuje złoto, a zawieszka w kształcie połówki serduszka, która sięga moich wystających kości obojczykowych sprawia, że czuję się trochę dziwnie. Zakładam skórzaną kurtkę i mój ulubiony szal, układając go sprawnie wokół szyi. Po drodze zgarniam klucze i telefon do niedużej, skórzanej torebki, a następnie wychodzę z domu prosto na przystanek autobusowy, gdzie czekam na swój środek transportu. To, co planuję zrobić, być może jest głupie, ale nie zamierzam się teraz nad tym zastanawiać. Kiedy docieram na miejsce i staję przed wielkim budynkiem szpitala głośno wciągam powietrze. Moje brąz włosy lekko powiewają na wietrze, a wokół przemieszczają się dziesiątki ludzi. Zaciskam nerwowo dłonie, przyglądając się z uwagą szpitalowi. Tyle razy tu byłam, jednak nigdy nie zwróciłam uwagi na to, jak wiele osób tam wchodzi i wychodzi. Możliwe, że gdzieś tam jest ktoś, kto choruje podobnie jak ja. Nie myślałam do tej pory o tym w ten sposób. Zawsze po operacji byłam zajęta sobą i smutkiem jaki mnie pochłaniał i z każdą chwilą coraz bardziej pociągał w dół. Biorę się jednak w garść i wolnym krokiem podążam do środka. Idę przez labirynt korytarzy, aż w końcu trafiam do rejestracji, gdzie za biurkiem siedzi drobna kobieta, ubrana w biały fartuch. Jej włosy przyprószone są już siwizną, a na okrągłej twarzy widać mnóstwo zmarszczek. Na blacie biurka leży mnóstwo papierów, zapewne kart pacjentów, które skrupulatnie przegląda i wypełnia. Podchodzę bliżej.
- Yyy.. Przepraszam?
         Nie wiadomo z jakiego powodu czuję się zawstydzona i natychmiast czerwienieję na twarzy. Przecież nie robię nic złego, a mimo to nie potrafię się pozbyć wrażenia, jakby ktoś śledził każdy mój krok i czekał tylko aż zrobię coś nieodpowiedniego.
- Słucham.
- Chciałam zapytać… Czy dr Wolf ma dziś może dyżur w szpitalu?
Kobieta podnosi głowę i uważnie mi się przygląda.
- Dziecko, nie znam nikogo o tym nazwisku. Nie zawracaj mi głowy głupimi żartami.
- Ale jak to? Dr Wolf – kardiochirurg, operował mnie kilka dni temu.
Starsza pani patrzy na mnie z lekceważeniem, wzdycha i wraca do swojej pracy. Nie rozumiem co tu jest grane.
- Pracuję tu ponad trzydzieści lat, znam wszystkich, od lekarzy po sprzątaczki i możesz mi uwierzyć, że nie ma tu nikogo takiego. Kardiochirurgów mamy tylko dwóch: dr Witness i dr Stacy.
          Otwieram usta ze zdziwienia. Przecież to niemożliwe, dokładnie pamiętam jak się nazywał, rozmawiałam z nim, dał mi tą cholerną szkatułkę, której nadal nie potrafię otworzyć. Liczyłam, że uda mi się dziś z nim porozmawiać i wyjaśni mi co nieco. Takiego obrotu sprawy się jednak nie spodziewałam. Dziękuję kobiecie za pomoc i wychodzę ze szpitala. Chyba muszę sobie kupić wielką korkową tablicę, taką, jaką mają detektywi, wieszać na niej zdjęcia i wszystko co jest związane z tym pokręconym tygodniem bo inaczej całkiem się w tym pogubię.
        Kiedy wracam do domu w kuchni czeka już na mnie tata, z nieco groźną miną. Widocznie wrócił do domu nieco wcześniej, a kiedy mnie w nim nie zastał zamartwiał się o mnie, tak jak robił to zawsze.
- Nicole, gdzieś ty była? Odchodziłem od zmysłów. Co z twoją komórką? Dlaczego nie odbierałaś?
Odruchowo wyciągam z torebki telefon. No tak. Jakby inaczej.
- Przepraszam, bateria mi padła. – uśmiecham się, próbując go tym nieco uspokoić. Jego nastrój widocznie się poprawił, kiedy zobaczył, że jestem cała i zdrowa.
- Następnym razem zadbaj o to, żeby była naładowana, zgoda?
- Tak tato.  – I po chwili dodaje – Naprawdę przepraszam. Nie zrobiłam tego specjalnie.
Odgarniam kosmyk włosów za ucho siadając obok Paula przy stole kuchennym.
- Jesteś głodny? Mogę coś ugotować.
          Tata kiwa tylko twierdząco i zabiera się za czytanie niedokończonej rankiem gazety. Z dolnej szafki biorę mały, zielony garnek i napełniam go wodą. Stawiam go na blacie i rozglądam się w poszukiwaniu zapalniczki. Przeszukuję wszystkie możliwe miejsca, a kiedy jej nie znajduję wyciągam z szuflady paczkę zapałek. Wyjmuję jedną z nich, a kiedy już mam przesunąć nią po drasce ona zapala się sama.
          Staję jak wryta. To niemożliwe. Musiałam przez przypadek zahaczyć o pudełko.  Machinalnie zdmuchuję płomień. Wyjmuję kolejną i znów to samo. Zerkam ukradkiem w stronę taty, jednak on jest zajęty lekturą New Times’a i nie zwraca uwagi na moje poczynania. Wysypuję zawartość całego pudełka i delikatnie podnoszę kilka zapałek. Trzymam je nieco oddalone od twarzy, tak by w razie czego nie wyrządziły mi żadnej krzywdy. Tym razem sytuacja także się powtarza, a ogień jest większy i przybiera mocną, jaskrawą barwę. Mam ochotę krzyknąć z przerażania, ale obawiam się, że zostałabym uznana przez tatę za kompletną idiotkę. Zbliżam płomień do kuchenki i po chwili stawiam na nim garnek z przygotowaną wcześniej wodą.

Nic się nie dzieje, Nicole. To tylko twoja wyobraźnia.

Siadam obok taty, czekając aż woda się zagotuję i wpatruję się w swoje dłonie. Paul podnosi wzrok znad gazety. Przygląda mi się bardzo dokładnie, marszcząc brwi, jakby nad czymś intensywnie myślał. Po dość długiej chwili w końcu wybucha, przewracając oczami.
- No nie mogę.
- O co chodzi? – Nie potrafię ukryć zdziwienia.
- Dziecko. Wychowywałem cię tyle lat i to jest niemożliwe, żebym przeoczył coś takiego.
- Nie rozumiem?
- Podejdź ze mną do lustra. Bo albo mam przywidzenia albo nie znam swojej córki tak dobrze jak myślałem.
Wykonuję polecenie i staję przed dużym, prostokątnym lustrem, które wisi na ścianie w holu. Widzę swoje odbicie bardzo wyraźnie, a tuż obok mojego tatę.
- Skąd do cholery wzięło ci się to?
Czas dla mnie staje w miejscu.