.

środa, 28 stycznia 2015

Krzyk pośród szczęścia




Rozdział V

       Kiedy zaczynam się budzić, pierwsze co zauważam to tatę, siedzącego tak jak zawsze na szpitalnym krześle, wspartego na łokciach i wpatrującego się we mnie jak w obrazek. Niepewnie
przechylam głowę nieco w bok, układając ją w wygodniejszej pozycji, by móc obserwować Paula.
- Tato… - zaczynam, ale głos mam zachrypnięty, a powieki niemalże same mi się zamykają.   Zbieram się z wszystkich sił i ponawiam próbę wydobycia z siebie głosu. – Tato…
Paul od razu się zrywa i nie wiem który raz z kolei widzę go jak płaczę. Mam ochotę go przytulić, pocieszyć. Powiedzieć, że wcale się nie przejmuję, ale w jego oczach widzę coś, czego nie widziałam nigdy wcześniej – radość.
- Nikki – szepcze i uśmiecha się tak jak dawniej, gdy mama przychodziła z pracy i czule całowała go na przywitanie. Zawsze twierdził, że dzięki niej jest najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Łapie mnie za rękę do której podłączona jest kroplówka i delikatnie ją ściska. – Udało się! Rozumiesz? Udało! – jego słowa powoli docierają do mojej świadomości. Przecież to nie może być prawda. Może ja nadal śnie po podaniu narkozy? Odruchowo szczypię się w przedramię. Auć! Boli. A więc to wszystko się dzieje się naprawdę.
- Jak to? Ja nie rozumiem. Przecież uczulenie… - zaczynam, ale ojciec natychmiast mi przerywa.
- Lekarze też nie wiedzą jak to się stało, ale naprawdę się udało! Serce dawcy było podobno niezwykle silne i praktycznie wszystko poszło jak po maśle.
       Słowa które wypowiada do mnie Paul odbijają się jakby od niewidzialnego muru oddzielającego nas od siebie. Ojciec jest niewyobrażalnie szczęśliwy, ale ja nie umiem cieszyć się razem z nim. To oznacza, że wszystko się zmieni. Nie od razu będę mogła robić wszystko to, co przed chorobą, jednak rozpoczynało to coś zupełnie nowego w moim życiu. Potrzebuję czasu, by to wszystko na spokojnie ułożyć w głowie i przyzwyczaić się do tej myśli.
Proszę tatę, aby wrócił do domu i porządnie się wyspał, ponieważ po południu musiał iść do pracy. Uparcie protestuje, chce być przy mnie cały czas, ale udaje mi się go przekonać. Zasypiam na jakiś czas, a kiedy się budzę przy moim łóżku siedzą Jamie i Lisa. Gdy tylko zauważają, że się zbudziłam, natychmiast przelewają swoją radość na morze uścisków i całusów w moje blade policzki, wskazując na duży bukiet białych orchidei, które dla mnie kupili. Uwielbiam je, choć w sumie kojarzą mi się jedynie ze szpitalem i chwilami gdy odwiedzają mnie te wszystkie ciotki i kuzyni, by współczuć mi nieudanej operacji.
- Jak się czujesz?
Układam w myślach odpowiednią do sytuacji odpowiedź.
- Jak na osobę której po raz kolejny rozcinali klatę to czuję się twardzielem – śmieje się, próbując chociaż na chwilę o wszystkim nie myśleć tak całkiem poważnie.
- Rozmawialiśmy z twoim ojcem i wszystko nam powiedział. Zadzwonił, jak tylko zaczęła się operacja. Nie mogliśmy przyjechać od razu, ale wpadliśmy jak tylko moi rodzice wrócili z pracy i pożyczyli nam samochód. Kurcze, Nikki, nawet nie wiesz jak się cieszymy! Trzymaliśmy kciuki żeby wszystko się udało i chyba mamy jakąś przychylność opatrzności.
- Ja nadal w to nie wierzę. Chyba potrzebuje o wiele więcej czasu.
             Lisa troskliwie odgarnia mi włosy z czoła i wychodzi, ponieważ musi iść do pracy. Jej rolę przejmuje Jamie, zaczyna się więc lawina pytań o moje samopoczucie, odczucia, plany na przyszłość. Odpowiadam jej zdawkowo, bo mimo iż widzę jak bardzo to wszystko ją cieszy, moje myśli są zajęte czymś zupełnie innym. Podczas tych kilku godzin po wybudzeniu się po operacji uzmysławiam sobie, że przed nią widziałam Jacoba, co nie mogło być możliwe. Skąd by przecież wiedział o moim pobycie tutaj? A może to mi się naprawdę przyśniło? Nie. To nie może być prawda. Ale widziałam przecież dokładnie.. Jego uśmiech… I te oczy…
Dr. Wolf!
On też miał takie same oczy jak Jacob!
Coraz bardziej wpadam w panikę, aż Jamie wbija we mnie swój wzrok, przerywając opowieść o jednym z jego plenerów fotograficznych.
- Nikki. Co jest?
              Jego głos natychmiast przywołuje mnie do porządku. Przygląda mi się badawczo doszukując się jakby odpowiedzi w moich oczach. Sama nie wiedząc czemu opowiadam mu wszystko: o liście, spotkaniu, strachu i tych nierealnych rzeczach. Oczekuję z jego strony śmiechu lub czegoś w tym rodzaju, ale na próżno. Wysłuchawszy mnie ujmuje moją dłoń, jakby próbował mi przekazać, że doskonale mnie rozumie. Mocno mnie to dziwi. Jamie zawsze odnosił się do wszystkiego z ogromnym racjonalizmem. Na wszystko znajdował naukowe wytłumaczenia i starał się to udowadniać, co oczywiście nie zawsze mu udawało. Każdy jednak taki „zabieg” zasiewał w ludziach ziarno niepewności i podważał ich teorie o istnieniu cudów czy niesamowitych zbiegów okoliczności. Teraz jednak sprawia wrażenie, że mi wierzy.
- Nic nie powiesz? Nie zganisz mnie, że to niemożliwe, że wszystko mi się przyśniło, że tylko mi się wydawało, że widzę płomienie w ich oczach?
               Jamie powoli kręci głową w geście zaprzeczenia. Jego ciemne, kasztanowe włosy poruszają się wraz z nią.
              Kompletnie nic już nie rozumiem. Ostatnio mam wrażenie, jakby ktoś wymazał mi pamięć i próbował uczyć mnie wszystkiego od nowa. Tylko że rzeczywistość, która jest mi wpajana wydaje się przecież tak nierealna.

 T a k i e   r z e c z y   s i ę   n i e   d z i e j ą.

             Jamie całuje mnie przyjacielsko w policzek, po czym wychodzi, rzucając na odchodne zwykłe „cześć”. Co jest nie tak z facetami, że odchodzą niczego nie tłumacząc? Zaczyna mnie to coraz bardziej irytować. Rozmyślania przerywa mi nadejście lekarza, który mnie operował.
- Jak się czuje nasza dzielna pacjentka? – pyta, przeglądając moją kartę.
- Fizycznie czy psychicznie?
Dr Wolf podnosi wzrok znad okularów, przerywając kartkowanie kolejnych stron historii mojego leczenia. Nasze spojrzenia się krzyżują, a ja odruchowo szukam tych iskier, błysku lub czegokolwiek na wzór tego co ujrzałam w jego oczach przed zaśnięciem podczas operacji. Niestety nic z tego nie zauważam, strofuję się więc w myślach i przywołuję do porządku.
- A z którym jest gorzej?
- Nie do końca rozumiem jak to się stało, że operacja jednak się udała. – mówię z rezygnacją w głosie. Nie wierzę w to co widzę. Mój lekarz się uśmiecha, po czym siada obok mnie na łóżku.
- Nie wszystko od razu musi być takie proste.
             Za chwilę nie wytrzymam i czymś w niego rzucę. Czemu wszyscy mówią jakimiś dziwnymi zagadkami? Tak na wszelki wypadek kontroluję co mam pod ręką, gdyby naprawdę mnie wkurzył. Na stoliku leżą jednak tylko książki, które tata przyniósł mi ze swojej biblioteki i nieco przywiędnięte już kwiaty. Mimo to ich zapach nadal unosi się w powietrzu. Jest intensywny, ale całkiem przyjemny. Taki jak lubię.
- Mogę o coś zapytać?
- Oczywiście – odpowiada Wolf, po czym wraca do papierkowej roboty.
- Wiem, że to pewnie niemożliwe, naoglądałam się pewnie zbyt dużo filmów, ale czy na sali oprócz lekarzy był ktoś jeszcze?
Nerwowo obserwuję jego reakcję. On także wydaje się być zaskoczony moim pytaniem, choć sprytnie stara się to ukryć.
- Nie wydaje mi się. – ucina krótko, notując coś w mojej karcie.
Mam jednak dziwne wrażenie, że nie do końca jest ze mną szczery. Ściska moją rękę w geście dodania otuchy i kiedy już ma wychodzić, do głowy przychodzi mi jeszcze jedna kwestia o którą chciałabym spytać.
- Nigdy się nie dowiem kto był dawcą, prawda? – Doktor zatrzymuje się w pół kroku. Mogłabym przysiąc, że to go ucieszyło. Sięga powolnym ruchem do kieszeni fartucha lekarskiego i wyjmuje z niego niewielką, prostokątną szkatułkę. Podaje mi ją bez słowa. Przyglądam się jej i obracam w rękach. Jest bardzo lekka, a na wierzchu wyrzeźbione są jakieś niezrozumiałe dla mnie znaki. Próbuję ją otworzyć, jednak nie mogę tego zrobić. Domyślam się, że potrzebny jest do niej klucz, ale dr Wolf najwidoczniej nie zamierza mi w tej kwestii pomóc.
- Nie rozumiem? – mówię z wyczekiwaniem.
- Klucz jest w twoich rękach – odpowiada, po czym nie zważając na moje protesty i niedowierzania wychodzi szybkim krokiem z mojej sali.
               Oni wszyscy są zdrowo walnięci. Są gorsi ode mnie w uciekaniu od problemów. Nie mam przecież żadnego klucza! Potrząsam szkatułką, słyszę jak coś delikatnie obija się o brzegi. Mimo wszystko jestem ciekawa co znajduje się w środku. Nie. Nie. Nie. To dla mnie zdecydowanie za dużo. Ostatnie wydarzenia robią się coraz bardziej niezrozumiałe. Mam ochotę się rozwyć. Operacja miała mi ułatwić życie, a nie jeszcze bardziej je komplikować.

                Po tygodniu zostaję wypuszczona ze szpitala do domu. Tata wraz z dwojgiem moich przyjaciół urządzili mi małe przyjęcie powitalne. Cóż. Przyjęcie na którym pojawili się tylko oni i najbliższa rodzina nie do końca mnie cieszy, jednak doceniam ich starania i z lekko sztucznym uśmiechem przyjmuję wszelkie życzenia i prezenty od gości. Aż boję się myśleć, co znajduje się w tych wszystkich pudełkach. Paul przyrządził drobny poczęstunek, więc znudzona szpitalnym jedzeniem pochłaniam ogromne ilości tortu czekoladowego, który upiekła Lisa, popijając go niegazowaną wodą prosto z lodówki. Trzymam ją w dłoniach podczas rozmowy z koleżanką taty z pracy – Anabelle. Ubrana jest jak zwykle szykownie, w elegancki czarny kostium, który zmysłowo opina jej krągłości. Zawsze zazdrościłam jej długich i smukłych nóg, aksamitnej cery i nienagannej fryzury. Na pierwszy rzut oka większość osób oceniało ją jako kobietę stateczną i pewną siebie i po części tak było. Po bliższym poznaniu okazywało się jednak, że jest skromna, godna zaufania no i najważniejsze – tata ją lubił. Ja zresztą też. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby Paul umówił się z nią kiedyś na randkę, chociaż bardzo tęskniłam za mamą i strasznie mi jej brakowało. Kiedy do kuchni woła mnie Lisa, uśmiecham się przepraszająco i idę do przyjaciółki.
- No, jak ci się podoba przyjęcie? – pyta, przeglądając leżące na blacie kolorowe czasopismo.
- Jest w porządku.  – odpowiadam przyglądając się jej przez ramię. Odkręcam butelkę jednak szybko rezygnuję z picia, ponieważ woda zrobiła się nieprzyjemnie ciepła, co jest nieco dziwne, bo przecież kilka minut temu wyjęłam ją z lodówki.
- Myślę, że twojemu tacie naprawdę podoba się ta koleżanka. – puszcza mi oczko, przewracając kolejną kartkę a ja zamieram. Twarz, którą widzę na zdjęciach wydaje mi się tak znajoma, że natychmiast wbiegam do pokoju, gdzie na moim stoliku stoi mały laptop. Odpalam Internet i wstukuję nazwisko w wyszukiwarkę. Przeglądam kolejne zdjęcia i kiedy znajduję to, czego się obawiałam, krzyczę.

czwartek, 22 stycznia 2015

Utracona wiara



Rozdział IV

         Pewnie myśleliście, że moja znajomość z Jacobem zakończy się happy endem, że zakochamy się w sobie z wzajemnością, że wszystko się ułoży. Niestety. Wydarzenia zeszłego dnia zapoczątkowały coś więcej niż strach. Bo jak można nie bać się, jeśli ktoś wygaduje takie rzeczy zupełnie cię nie znając i na dodatek odchodząc jak gdyby nigdy nic.
       
W mojej głowie panuje niewyobrażalny chaos. Nie wiem co myśleć. Czy Jacob naprawdę tam był? Czy to tylko jakiś niewyobrażalnie głupi sen?  Nie potrafię sobie odpowiedzieć na żadne z pytań. Prosił bym mu zaufała, ale w jakiej kwestii? Niczego mi nie wyjaśnił i zniknął. Ostatecznie jednak decyduję, że nigdy więcej nie nawiąże z nim jakiegokolwiek kontaktu oraz że będę go po prostu unikać jak tylko się da.
Na wspomnienie jego ciepłego dotyku przenika mnie jednak dziwny dreszcz. Działał tak uspokajająco.
A może tak mi się tylko wydawało?
      
Biorę do ręki mój telefon i chwilę obracam go w dłoniach. Dostałam go od mamy na gwiazdkę trzy lata temu i nie potrafię się go pozbyć, mimo iż pełno na nim rys, a ekran jest lekko pęknięty. Jego różowa obudowa w ciasteczka, którą sprawiła mi Lisa również nie wygląda najlepiej, ale moja skłonność do gromadzenia staroci jest zbyt silna, abym mogła cokolwiek zmienić. Postanawiam zadzwonić do przyjaciółki i o wszystkim jej powiedzieć. Doskonale zdaję sobie sprawę jak zareaguje, ale mimo to czuję, że muszę z kimś pogadać, bo inaczej zwariuję.
      
Nie pomyliłam się. Lisa wyrzuca mi, że w ogóle zdecydowałam się spotkać z tym chłopakiem. Na nic moje tłumaczenia o strachu przed wyrzutami sumienia i stwierdzeniami, iż i tak nie mam nic do stracenia.
- Co on do ciebie powiedział na końcu? – pyta, kiedy przestaje prawić mi już moralne kazania.
- Fraga? Frego? Coś w tym rodzaju. Przyznam, że czułam się, jak w jakiejś bajce, włosy na karku stały mi dęba. – śmieję się machinalnie rysując na kartce papieru nic nie znaczące głupoty.
- Znam doskonale francuski i hiszpański, ale żadne z tych słów nie wydaje mi się znajome. Obiecaj mi tylko, że nigdy więcej nie spotkasz się z tym psychopatą.
- Obiecuję.

***

         Zostaję wyrwana z głębokiego snu. Szybko mrugam oczami, aby przyzwyczaić je do ostrego światła, które wywołuje niemalże ból. Nade mną stoi tata delikatnie mnie potrząsając i próbując dobudzić.
- Nikki, wstawaj. Musimy jechać – mówi i otwiera moją szafę, w której w stałym miejscu leży niewielka, czarna torba, którą zawsze zabieram gdy idę do szpitala.
- Dokąd jedziemy? – pytam, zwlekając się z łóżka i nakładając kapcie z króliczkami na bose stopy.
- Dzwonili ze szpitala. Mają dla ciebie serce i chcą spróbować po raz kolejny je przeszczepić.
Chwilę stoję w miejscu zupełnie jakby nie rozumiejąc co właśnie mi powiedział.
- Tato… - zaczynam, ale on udaje że mnie nie słyszy i w pośpiechu pakuje moją komórkę i świeży ręcznik, po czym szybkim ruchem zapina torbę. – Nie ma czasu do stracenia, zakładaj ubrania i kurtkę. Czekam na dole.
        Po raz kolejny próbuję go powstrzymać, ale on nadal nie zwraca na mnie uwagi i schodzi na dół. On naprawdę wierzy, że tym razem się uda. Problem w tym, iż ja przestałam. Trzykrotnie usiłowali przeprowadzić operację, ale kiedy już nacinali moją klatkę, okazywało się, że mam uczulenie na narkozę. Musieli więc ją przerwać, bo mimo iż nie za każdym razem uczulenie objawiało się tak samo, to była to zbyt poważna operacja, by ryzykować w takim stanie. Przecież to niemożliwe, żeby teraz było inaczej. Nie chcę jednak sprawiać znowu bólu tacie i posłusznie wykonuję to, o co mnie poprosił.
       W drodze do szpitala oboje milczymy. Opieram głowę o tylną szybę samochodu i przyglądam się grze świateł na ulicach miasta. Nocą to wszystko wygląda o wiele piękniej niż za dnia, kiedy to wszyscy w pośpiechu załatwiają swoje sprawy, nie mając chwili by usiąść i odetchnąć. Mijamy bibliotekę taty, kawiarnię w której spotkałam się z Jacobem i wszystko momentalnie do mnie wraca. Mam jakieś dziwne uczucie że to jeszcze nie koniec…

     Droga do szpitala nie jest długa, jednak wydaje mi się, jakby trwała wieki. Melduję się w rejestracji i wszystko zaczyna się na nowo. Szpitalny fartuch, tłum lekarzy, podstawowe badania i ani się obejrzałam i jestem już na sali operacyjnej. Paul nie może tu ze mną być, ale wiem że czeka na wieści od pielęgniarek, które dobrze już go tu znają. Widzę nad sobą bardzo jasne światło i kardiochirurga, dr Witness, który podejmował próby przeszczepu poprzednimi razy.
- Witaj Nicole. Poznaj dr Wolf, dziś to on przeprowadzi operację. Ja będę tylko nadzorować jej przebieg. – do stołu podchodzi wysoki, postawny mężczyzna ubrany w biały fartuch. Na nosie ma niemodne już okulary ale właśnie dlatego zwracam uwagę na jego oczy. Są szare, niby nic nadzwyczajnego. Ale błyszczą tak niezwykle…
      Gdzieś już widziałam coś podobnego. Nie mogę sobie tylko przypomnieć co, ponieważ narkoza zaczynała już działać i odpływałam w stan błogiej nieświadomości. Zdążam jeszcze rzucić okiem w stronę drzwi, gdzie widzę Jacoba, uśmiechającego się tajemniczo. Jego kruczoczarne włosy w nieładzie podkreślają dzikie rysy młodzieńczej twarzyczki.  Co on tu robi?

                              Po chwili jednak nic już nie kojarzę i zapadam w głęboki sen. 

czwartek, 15 stycznia 2015

Szeptem wypowiedziane



Rozdział III

  
                 Wieczorem, po dniu spędzonym z Lisą na plotkowaniu, oglądaniu serii odcinków Pamiętników wampirów leżąc na podłodze i wpatrując się w świecący drobnym brokatem sufit zastanawiam się nad listem. Z jednej strony może to być zwykły żart, a z drugiej może on naprawdę chce to zrobić. Nie wie o mnie i mojej chorobie jednak dostatecznie dużo, by miało to jakikolwiek sens. Wyciągam list z kosza i sięgam po mój blackberry. Zerkam na numer, który podał i pod wpływem impulsu decyduję się zadzwonić. Głośno przełykam ślinę, gdy rozlega się pierwszy sygnał. Nagle ktoś odbiera, a mnie robi się momentalnie słabo.
- Halo? - w słuchawce rozlega się miły, męski głos. Nie odpowiadam jednak, bo nie potrafię wydobyć z siebie słowa. - Słucham? - mężczyzna ponawia pytanie, a gdy robi to po raz trzeci, odkładam słuchawkę.
Nie dam rady – powtarzam sobie w myślach. Ręce mi się trzęsą i nie potrafię się uspokoić.
- Nicole, wróciłem. - w holu na dole rozlega się głos taty przerywając moje rozmyślania. Schodzę więc do niego by zrobić mu coś do jedzenia. Pomagam mu rozpakować zakupy i zabieram się za przygotowanie kolacji. - Co się dzieje? Źle się czujesz? Jesteś cała blada – ojciec troskliwie przykłada mi dłoń do czoła.
- Nic mi nie jest. To pewnie ze zmęczenia. Lisa dała mi w kość jak zwykle.
Tata przygląda mi się badawczo, odsuwa mi krzesło i gestem nakazuje abym usiadła. Wiem, że nie wymigam się od odpowiedzi. Jest równie uparty w tej kwestii co moi przyjaciele.
- No więc? - ponagla, a ja nie podnosząc wzroku kroję paprykę trzymając ją w rękach.
- To dość dziwne... - biorę głęboki oddech, opowiadam mu o liście i o próbie kontaktu z chłopakiem. - Wiem, że powinnam wyrzucić ten list, a najlepiej od razu go spalić, ale to mi nie dawało spokoju.
- Dobrze, że go nie wyrzuciłaś. - patrzę na ojca ze zdziwieniem. Byłam pewna, że potwierdzi moje obawy. - Zadzwoń do niego. Wytłumacz mu chociaż, że twoja operacja jest bardziej skomplikowana niż myśli. Może to wybije mu te głupoty z głowy. - ostatnie zdanie wypowiada nieco podwyższonym tonem i wychodzi z kuchni.
      
  Jestem skołowana i kompletnie nie wiem już co o tym myśleć, następnego dnia rano wychodzę więc na spacer by na spokojnie nad wszystkim się zastanowić. Wiatr delikatnie muska moją twarz, szczelniej więc otulam się malinowym szalem. Decyduję się na gorącą czekoladę niedaleko Incredible, siadając tak, by móc widzieć to, co dzieje się na ulicy.
       
Tłum ludzi, w którym każdy zmierza w swoją stronę, każdy ma coś do zrobienia. Widzę małą dziewczynkę, która ciągnie za rękę tatusia zapatrzonego w jedną z wystaw biżuterii naprzeciwko. Przystawia swoją małą buźkę do sklepowej szyby i gestem pokazuje coś tacie. Po chwili wchodzą do jubilera, a kilka minut później widzę ją dumnie odsłaniającą wisiorek który podarował jej mężczyzna. Uśmiecham się, obracając w dłoniach mojego starego blackberry. Wchodzę w listę ostatnio wybieranych numerów, zastanawiając się czy powinnam zadzwonić.
Serce bije mi tak szybko, że niemalże je słyszę kiedy oczekuję aż on odbierze.
- Słucham? - znów ten głos, który sprawia, że po ciele przechodzą mi dreszcze.
- Ja... - nie wiem co powiedzieć. Jak mam się przedstawić? Od czego zacząć? Jacob mi to jednak ułatwia i sam zaczyna rozmowę.
- Dzwoniłaś do mnie wczoraj, prawda?
- Tak... Dostałam twój list.
W słuchawce zalega cisza. Tak bardzo się boję, lecz mimo to oczekuję jakiejkolwiek odpowiedzi.
- Nicole. Tak masz na imię?
- Tak. – odpowiadam niemalże mechanicznie.
- Dlaczego więc zdecydowałaś się zadzwonić? – Racja. Co ja sobie właściwie myślałam?
- Nie wiem. Byłam chyba ciekawa kto jest tak głupi by robić sobie tak puste żarty. - poziom mojego zdenerwowania ulega podwyższeniu.
- A więc myślisz że to żart. Cóż. Właściwie tego powinienem się spodziewać. Nikt przy zdrowych zmysłach pewnie nie potraktowałby tego poważnie. Ale wiem, że jesteś wrażliwą osobą i zanim całkiem podejmiesz decyzję o spaleniu tego listu przemyślisz to dwa razy.
- Skąd to niby wiesz? - zaczynam się go trochę bać. Przecież zupełnie mnie nie zna.
- Spokojnie. Źle się wyraziłem. Takie sprawiasz wrażenie. Widziałem cię wtedy w szpitalu. Podobały ci się kwiaty?

- To ty mi je przysłałeś? – minęło już trochę czasu od kiedy je dostałam, ale małe ziarenko ciekawości zostało zasiane.
- Nie, były od kogoś innego, ale karteczka wypadła mi po drodze. Znalazłem ją dopiero następnego dnia. Nie pamiętam dokładnie co było na niej napisane. James, Jack?
- Jamie. To pewnie od niego. I mam rozumieć, że nagle doznałeś olśnienia że to właśnie ja mam pomóc ci w twojej samobójczej misji dołączenia do twojej ukochanej? Przecież to niedorzeczne. - niemalże krzyczę, ale od razu się uspokajam przypominając sobie gdzie jestem.
Słyszę jak Jacob głęboko oddycha. Dlaczego ja właściwie jeszcze z nim rozmawiam. Już dawno powinnam się rozłączyć i zapomnieć o całej sprawie. Problem w tym, że moje sumienie nie dałoby mi spokoju.
- Gdzie jesteś? - pyta po chwili, a zanim zdaję sobie sprawę o co mnie właśnie zapytał mija dłuższa chwila, podczas której upuszczam na podłogę łyżeczkę. Dźwięk jaki wydaje natychmiast przywołuje mnie do porządku.
- Dlaczego o to pytasz?
- To nie jest rozmowa na telefon. Spotkajmy się na neutralnym gruncie, wśród ludzi. Myślę, że nie będziesz się wtedy mnie bała tak jak teraz.
          Delikatnie otwieram usta ze zdziwienia. Jak on to robi, że w tak krótkiej chwili potrafi przejrzeć mnie na wylot i uspokoić. Chwilę analizuje wszelkie za i przeciw, a kiedy stwierdzam, że i tak ta cała sytuacja jest dość dziwna, decyduję, że zgadzam się na spotkanie z nim. Podaję mu adres Rosa Caffee i ze zniecierpliwieniem wypatruję nowo wchodzących klientów. Przez chwilę mam ochotę wziąć torebkę i po prostu wyjść nie czekając na niego, ale opanowuję strach i biorę się w garść. Jestem wśród ludzi, co może mi się stać?
           Nerwowo rozglądam się po kawiarni, dopiero teraz dostrzegając urok tego miejsca. Pomieszczenie nie jest duże, ale urządzone w nowoczesnym stylu. W oknach z weneckimi lustrami wiszą białe lampki, które nieco przypominają mi te wiszące na choinkach, ale dodają one niepowtarzalnego charakteru całej, jak mogłoby się zdawać, surowej stylizacji ścian. Mimo iż wokół znajduję się sporo kawiarni, ta jest niemalże pełna. Pełny natomiast nie jest już mój kubek, podchodzę więc do baru oczekując na podejście młodej blondynki, niewiele starszej ode mnie, w pełnym makijażu, która słodko uśmiechając się do mnie, pyta co mi podać. Zamawiam kolejną porcję gorącej czekolady i siadam przy barze. Zamyślona nie zauważam, że obok mnie siada Jacob. Zwracam głowę w jego stronę dopiero, gdy podsuwa mi fotografię przedstawiającą śliczną, krótko ostrzyżoną dziewczynę o niesamowicie delikatnych rysach twarzy. Domyślam się, że to jego narzeczona.
- Była piękna – niepewnie przesuwam dłonią po zdjęciu, a następnie przenoszę swój wzrok na Jacoba. Ubrany jest w czarną, skórzaną kurtkę, a uwagę przykuwają jego nieziemsko szare tęczówki. Kruczoczarne włosy tylko potęgują efekt jaki sprawiają czarne ubrania, które ma na sobie. Mimo iż próbuje się uśmiechać, w jego oczach widzę smutek i ból. Kiedy przyniósł do szpitala kwiaty od Jamiego, pod granatową czapką z daszkiem sprytnie mógł to ukryć, jednak teraz widziałam wyraźnie bliznę na czole w kształcie litery „Y”.
- Była wyjątkowa. Miała na imię Lisa. O chorobie dowiedziała się dopiero w szkole średniej. Wszystko jej się załamało, przestała się do kogokolwiek odzywać, a ze mną zrywała chyba z tysiąc razy. Najgorsze jest to, że nie zabiła jej choroba, tylko jakiś kompletny idiota, który pijany wsiadł za kierownicę.
Zamilkł na chwilę i kątem oka zauważam, że nerwowo zaciska pięści.
- Nie potrafię bez niej żyć. Miałem tylko ją.
- Znam to. - odpowiadam krótko i myślami wracam do sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy zdyszana wpadam do szpitala, gdzie w poczekalni na podłodze siedzi zapłakany Paul. Nie musi nic mówić. Domyślam się, że mama przestała walczyć.
            Jacob patrzy na mnie nieco zdziwionym wzrokiem, ale im dłużej mi się przygląda tym bardziej sprawia wrażenie jakby dokładnie rozumiał o czym myślę. Niewypowiedziany ból jaki przeszywa moje serce, prawdopodobnie przenika także przez niego.
- Dlaczego chcesz to zrobić? To znaczy, rozumiem że strata Lisy była dla ciebie bardzo bolesna, ale czy nie wydaje ci się, że życie się na tym nie kończy?


Czarnooki ze zdenerwowania przygryza dolną wargę niemal do krwi.
- Nie zrozumiesz.
            No tak. Nie jestem przecież psychologiem, ani jego ukochaną narzeczoną, więc po co mi w ogóle o czymkolwiek mówić. Zresztą, niech sobie robi co chce. Mam dość. Ta cała sytuacja stała się chora. Wstaję i zbieram swoje rzeczy kierując się do wyjścia, gdy czuję jego ciepły oddech na karku.
- Zaczekaj.
          Mimowolnie się odwracam i widzę jak jego szare oczy się błyszczą. Mogłabym wręcz przysiąc że widzę w nich jakby płomienie. Nie są zaszklone od płaczu i wyglądają dość przerażająco. Jacob zauważa czemu się tak mu przyglądam i szybko mruga, jednocześnie odwracając nieco głowę.
- Pozwól, że cię odprowadzę.
           Otwiera mi drzwi i wychodzimy na zewnątrz. Ruszam w stronę mojego domu bez słowa. Długi czas milczymy, w ogóle nie zwracając na siebie uwagi. W mojej głowie przewijają się setki myśli. Czemu właściwie się na to zgodziłam? Co jeśli naprawdę jest jakimś psychopatą?
Szybko odrzucam tą myśl. Znajdujemy się prawie pod domem, postanawiam w końcu przerwać tą niezręczną ciszę.
- A więc?
Jacob przystaje.
- Jesteś w stanie mi zaufać?
Powoli zaczynam wątpić w swoją dotychczasową odwagę. Wokół nas jest pusto, a ja kompletnie nie wiem z jakim człowiekiem właśnie rozmawiam.
- Jak mogę ci ufać, skoro cię nie znam? Zastanów się. - odpowiadam przestępując nerwowo z nogi na nogę.
- Wiem, że to nie jest proste, ale spróbuj. Twoje życie się zmieni, ale to nie znaczy, że będziesz je miała ułatwione.

         
          
Chyba się zorientował, że patrzę na niego jak na kompletnego idiotę. Kto normalny wygaduje takie rzeczy. Mimo to Jacob ujmuje moją dłoń, a ja momentalnie się uspokajam. Jego oczy znowu błyszczą, ale tym razem się z tym nie kryje.
- Fuego – szepcze, po czym jak gdyby nigdy nic odchodzi.


        
Stoję jak słup i nie mam kompletnie pojęcia, co przed chwilą zaszło. Nie jestem w stanie wydobyć z siebie choćby słowa. Co to do cholery miało być?!
Wolnym krokiem wchodzę do mieszkania i od razu ruszam do pokoju, gdzie kładę się na łóżko. Moje myśli krążą wokół zdarzeń dzisiejszego ranka.


Każdy komentarz to motywacja ;)

piątek, 9 stycznia 2015

List zburzonych nadziei





Rozdział II



                                „Pierwsza zasada życia. Rób rzeczy których się boisz”.
              Z impetem zamykam książkę Michaelson, bo czuję że za chwilę wybuchnę niepohamowanym, ironicznym śmiechem.

B o j ę   s i ę   ż y c i a.
I co mam niby zrobić?
               Schodzę na dół na śniadanie w swojej ulubionej piżamie w serduszka i już od progu kuchni czuję zapach przypalających się naleśników. Szybko podbiegam do kuchenki, próbując je uratować, ale jest już za późno, więc trafiają do kosza na odpadki. Dopiero po chwili zauważam, że ojciec stoi przy oknie, wpatrując się pusto w przestrzeń. Podchodzę do niego i po prostu przytulam.
- Tato? Wszystko w porządku?
Paulowi natychmiast wraca świadomość rzeczywistości, jakby ocknął się z jakiegoś transu.
- Tak skarbie. - Jego odpowiedź jest pusta i pozbawiona jakichkolwiek emocji.
- Naleśniki się spaliły. - mówię cicho zerkając w stronę kosza.
- Naprawdę? Musiałem nie zauważyć. - odpowiada po czym zajmuje się smażeniem kolejnej porcji.
- Tato... Nic mi nie będzie. W końcu muszą przecież coś wymyślić, żebym mogła przejść tą głupią operację. - widzę jak zastyga w bezruchu i słyszę cichy jęk. Znowu płacze przeze mnie.
To okropne widzieć jak komuś sprawia się taki ból.

- Nie dam sobie rady,  jeśli i ciebie zabraknie – szepcze niemal bezgłośnie.
Tulę go mocniej, a on czule całuje mnie w czoło. Nie pozwala jednak, abyśmy oboje się rozkleili i błyskawicznie zmienia temat. Robi to bardzo często, choć wielokrotnie usiłuję z nim porozmawiać.
- No już, zjedz śniadanie. Jakie masz plany na dziś?
           Nakłada mi ogromną porcję naleśników i polewa syropem klonowym. Ich zapach unosi się po całej kuchni, która mimo tego, iż nie jest zbyt duża, to utrzymana w czystości i porządku. Ustaliliśmy z tatą pewne zasady dotyczące wspólnego mieszkania, żeby było nam łatwiej po odejściu mamy i jak na razie każda z reguł się sprawdzała. No może poza tą, kto zmywa po kolacji. Często bywaliśmy tak zmęczeni, że odkładaliśmy to na następny dzień, a wtedy było ich już tyle, że musieliśmy robić to wspólnie. Właściwie to lubiłam te poranki.
Mimo iż miałam dwadzieścia jeden lat czułam się jego małą dziewczynką.

- Tato, a jakie ja mogę mieć plany? Najchętniej położyłabym się do łóżka i poszła spać.
             Przygląda mi się badawczo, jasno dając do zrozumienia, że wolałby nie słyszeć ode mnie dzisiaj takich słów.  Biorę ogromny kęs naleśnika przekrzywiając ironicznie głowę i uśmiechając się z wypchanymi jedzeniem policzkami.
- No już. Poprawiam się. A więc będę się dzisiaj świetnie bawić z moim chłopakiem i masą przyjaciół na imprezie, na której będą hektolitry alkoholu i narkotyków. Zadowolony?
            Tato lekko się śmieje i podnosi ręce w geście kapitulacji. Kończę śniadanie i powolnym krokiem zmierzam do swojego pokoju na piętrze. Urządzony jest w dość starodawnym stylu, jednak mi to nie przeszkadza. Mam tu swój własny świat, ukochane łóżko, półki pełne książek i mały jasnoniebieski stolik stojący pod ścianą, który służy mi za biurko. Na bladoróżowych ścianach wiszą zdjęcia z różnych okresów mojego życia. Są rozmieszczone bez zastanowienia, zrobione pod wpływem chwili. Każde z nich przypomina mi o chwilach, które kojarzą mi się ze szczęściem i uśmiechem. I tak oto znajdują się tu zdjęcia z moją mamą podczas jednego z przedstawień szkolnych, w którym grałam biedronkę zagubioną w wielkim lesie, te z Lisą i Jamiem z urodzinowej niespodzianki, jaką sprawili mi w zeszłym roku, czy też chociażby mój pierwszy chłopak ze szkoły średniej – Tom.


                                    
Wszystko w moim życiu jest warte tego, by to docenić.


            No a tak na poważnie, to niewiele z tego życia mam. Zero alkoholu, imprez przez nadopiekuńczość taty, który drży przy każdym moim głośniejszym oddechu, bo boi się, że to może oznaczać kolejne problemy. I gdyby nie on, to prawdopodobnie dawno skończyłabym w kostnicy. Miałam momenty, w których było mi naprawdę obojętne co ze mną będzie. Ale Jamie i Lisa nie pozwolili mi się poddać. Nie chciałam niczyjej pomocy, ale z biegiem czasu okazało się, że jest niezbędna.


            Nakładam na siebie swój biało – granatowy sweter w paski, ukochane dżinsy i zastanawiam się co zrobię z resztą tego pochmurnego dnia. Gdy wyglądam za okno widać tylko szare ulice, pełne wiecznie spieszących się ludzi, a pod ich nogami przelatują niesione przez wiatr jesienne liście. Podobno jesień jest najpiękniejszą porą roku. Cóż. Ja jakoś tego nie potrafię zauważyć. Kątem oka dostrzegam pędzącą ku mojemu domowi Lisę. Burza rudych loków co chwila zasłania jej twarz, ale widzę, że się uśmiecha. Właściwie to uśmiech nigdy nie schodzi jej z twarzy. Mimowolnie sama lekko podnoszę kąciki ust. Chwilę później siedzi już u mnie w pokoju z radosną miną.
- No dalej. Co się stało? - pytam, bo wiem, że za chwilę nie wytrzyma.
Poprawia się na łóżku, otwiera torebkę, powolnym ruchem wyjmuje z niej niewielką kopertę podając mi ją bez słowa. Biorę ją. Na przedzie koperty widnieje tylko moje imię. Zerkam pytająco na Lisę.
- Byłam dziś w szpitalu odwiedzić wujka Toma, wiesz, tego, który wiecznie zrzędzi. Na korytarzu zaczepił mnie jakiś chłopak. Zapytał czy przyjaźnię się z Nicole, bo widział mnie jak cię odwiedzałam. Wyglądał na strasznie zdenerwowanego, ale kiedy potwierdziłam, wręczył mi to i poprosił żebym ci to przekazała i nie mówiła o tym nikomu.
- Czyli rozumiem że wzięłaś list od jakiegoś psychola, który zna tylko moje imię? - nie wytrzymuję i wybucham śmiechem.
- Ale za to jakiego przystojnego psychola... – Lisa wtóruje mi nastrojem, ale jest równie podniecona zawartością przesyłki co ja. -  No dalej, otwieraj.

           
           
Posłusznie wykonuję polecenie i zaczynam głośno czytać.


Zastanawiasz się pewnie, w jakim celu otrzymałaś ten list.
Kurczę. Naprawdę nie wiem jak mam zacząć.
Może najprościej.


Chcę Ci ofiarować swoje serce.

- Uuuu... Jaki romantyk – rechocze Lisa. Jednak czytając dalej, mój dobry humor przeradza się w przerażenie.


Nie myśl że jestem podrywaczem.
Wiem, że chorujesz na serce. I chcę dać Ci swoje.

Obie zamilkłyśmy. Co to za jakiś głupi żart? Ten facet musi mieć nie po kolei w głowie. Pisać takie rzeczy do zupełnie obcej osoby! Czytam jednak dalej.


Wiem. To brzmi cholernie głupio. Nie znasz mnie, ja Ciebie też nie.

Moja narzeczona też chorowała na serce. Nie udało jej się, a ja nie potrafię bez niej żyć.

Chcę więc dać szansę komuś, kto na to zasługuje. Widziałem jak bardzo byłaś przygnębiona tam w szpitalu. I jak bardzo kochasz swojego tatę i przyjaciół. Wiem, że proszę o wiele. Ale przemyśl to.

Jeśli podejmiesz decyzję, zadzwoń.




Jacob               


               Z wszystkich stron oglądam kopertę i list szukając czegoś w stylu „mam cię, dałaś się nabrać”, ale niczego takiego nie znajduję. Uparcie wpatruje się w numer telefonu, który podał na końcu.
- Niki... Przepraszam... - szepce Lisa. - Gdybym wiedziała, że da mi coś takiego, w życiu bym tego nie wzięła. Wyglądał na sympatycznego. Myślałam, że chce się z tobą umówić, bo wpadłaś mu w oko. A tymczasem on proponuje ci coś… takiego.
- To nie twoja wina. - ucinam, wstaję z łóżka i wyrzucam list do kosza z zamiarem jak najszybszego zapomnienia o tej sprawie.


                                    Nie wiedziałam jednak, że ten dzień zmieni wszystko.



* * *